Beskid Sądecki
Lubię góry, jednocześnie ich nienawidzę. Lubię je, kiedy wynagradzają wysiłek krajobrazami cieszącymi oko, nienawidzę, gdy nie dają żadnej nagrody za wspinaczkę, kiedy jest podejście za podejściem i nawet nie dają odpocząć jakimś skrawkiem płaskiego terenu.
Turystą górskim jestem przeciętnym, zwykle 2, 3 razy w roku wyjeżdżam na kilka dni w góry, i to raczej tylko w lecie. Nie mam żadnej superkondycji, wręcz przeciwnie. O mojej przeciętności świadczy chyba najlepiej fakt, że idę zwykle tyle czasu dany odcinek, ile pokazuje mapa :).
Zazwyczaj mam dość gór już na samym początku wędrówki, kiedy wspinam się w pełnym słońcu i już po minucie jestem zlany potem, ale to przechodzi i w ostatecznym rozrachunku zawsze jestem zadowolony z górskich wycieczek. Nie inaczej było tym razem.
To już drugie podejście do tej trasy, tym razem jednak zmodyfikowane w stosunku do wersji poprzedniej. Ale po kolei...
Trasa: Krynica Zdrój -> Jaworzyna -> Hala Łabowska -> Cyrla -> Rytro -> Kordowiec -> Niemcowa -> Przehyba -> Szczawnica
Mapa: tutaj
Dzień pierwszy
O godzinie 9:40 mamy PKS z dworca w Krakowie do Krynicy Górskiej. Mniej więcej o godzinie 13 jesteśmy na miejscu. Ruszamy zielonym szlakiem w stronę Jaworzyny. Wejście jest dość śmieszne, bo jakąś mikrościeżynką między domkami. Wchodzi się dość ciężko bez rozgrzania. Ale jak pokona się 2, 3 podejścia to w sumie już idzie gładko i szybko (ok. 40 minut) dochodzimy do stacji kolejki na Jaworzynę. Rok temu popełniliśmy błąd i poszliśmy dalej zielonym szlakiem wzdłuż kolejki. Nie radzę, bo to dość mordercza trasa, widoków absolutnie brak, a dochodzi się na Jaworzynę zmęczonym niesamowicie i tylko wkurzają turyści, który dopiero co wysiedli z kolejki i przyszli do schroniska na piwo... W każdym razie tym razem wsiedliśmy do kolejki (12zł za podróż w górę) i za chwilkę byliśmy na szczycie. Zeszliśmy kawałeczek do schroniska na Jaworzynie, gdzie zjedliśmy jakąś namiastkę obiadu (zupka chińska, kanapki).
Zdj. 1: Widok z Jaworzyny
Po jedzeniu szlakiem czerwonym wyruszyliśmy na Halę Łabowską. Trasa jest dość przyjemna, bo pagórkowata - raz w górę, raz w dół, trochę po płaskim. Do przejścia jest kawałek, ale idzie się w miarę przyjemnie. Po drodze można zaobserwować ciekawe zjawisko zakrzywienia czasu - na tabliczkach PTTKu najpierw (przed Runkiem) jest 1h45min na Łabowską, na Runku (10, 15min dalej) już 2h15min na Łabowską. Później już 2h. Chyba coś się tu komuś tego. Choć w sumie zjawisko zakrzywienia czasu jest, o ile mi wiadomo, dość popularne w polskich górach, więc, o dziwo, nie jest to jedyny taki przypadek na świecie. Marsz na Łabowską dość męczy, ale do wytrzymania. Po około 2 godzinach (jest już ok. 18:00) docieramy do schroniska na Łabowskiej, gdzie dzwonimy, żeby potwierdzić na Cyrli, że przyjdziemy, tylko dopiero koło 20:00. Dowiadujemy się niestety, że kuchnia zamykana jest o 19:30, co jest niezbyt wesołą informacją, bo jedzenie na Cyrli to coś niesamowitego. W związku z takim obrotem spraw decydujemy się na ciepły posiłek na Łabowskiej. Ja jem jakiegoś schabowego, Tezkikumeimizfutomeka natomiast naleśniki z malinami i bitą śmietaną. Ruszamy już dalej w drogę i kończymy rozmowę z parą, która siedziała obok, która stwierdza: idziecie jeszcze na Cyrlę? Przecież to strasznie daleko! My od Cyrli tutaj szliśmy 5 godzin. Na szczęście my wiemy swoje. Jest godzina 19:00 i powoli zmierzcha. Ruszamy szlakiem czerwonym w stronę Cyrli. Droga to już raczej zejście, ale około 20:00 robi się ciemno i musimy włączyć czołówkę, żeby cokolwiek widzieć i nie zgubić szlaku. Dość żwawym tempem udaje nam się dotrzeć na Cyrlę w 1.5 godziny. Nie muszę chyba tłumaczyć, jaką nagrodą po takiej wycieczce jest pokój z miękkim łóżkiem i prysznic z ciepłą wodą :-).
Zdj. 2: Droga na Cyrlę
Dzień drugi
Nie można było nie skorzystać z kuchni na Cyrli, więc na śniadanie (późne, bo wstaliśmy ok. 9, a wygramoliliśmy się z pokoju ok. 10) zamówiliśmy sobie specjalność zakładu, czyli kiełbasę po łabowsku. Dla tych, którzy nie wiedzą: jest to spory kawałek kiełbasy podsmażony, zawinięty w naleśnik z zapieczonym wewnątrz serem żółtym. polane to wszystko musztardą i keczupem plus, jak ktoś chce, surówka. My wzięliśmy surową marchewkę (soczysta, świeża i smaczna). Jedzenie było pycha. Około 11 wyruszyliśmy w dalszą drogę, czyli nadal szlakiem czerwonym w stronę Rytra. Zejście cały czas w dół, trochę męczące tak na rano, ale całkiem w porządku. W Rytrze byliśmy około 12. Trzeba było zdecydować, którędy dostajemy się na Przehybę. Były zasadniczo dwie opcje: czterogodzinny szlak niebieski, ale dość ciężki, bo cały czas w górę, albo sześciogodzinny, bardziej widokowy i (chyba) ciekawszy czerwony przez Kordowiec, Niemcową i Wielki Rogacz. Wybraliśmy czerwony ze względu na dość spory zapas czasu.
Zdj. 3: Droga z Cyrli do Rytra
Po krótkim posiłku zaczęliśmy się gramolić na górę. Masakra trochę na początku, aż człowiekowi nie chce się wchodzić, bo podejście za podejściem i tak przez prawie 2 godziny aż do Kordowca, który, nota bene, był nieczynny (a planowaliśmy tam zjeść obiad). Pozostało podejść do Niemcowej i tam coś zjeść. Ruszyliśmy więc po krótkim odpoczynku dalej. Było już trochę łatwiej, podejścia rekompensowane płaskim lub też delikatnymi zejściami. Po godzinie dotarliśmy. Niemcowa niestety nie leży przy samym szlaku, więc trzeba trochę zboczyć w lewo. Byliśmy trochę przerażeni, że tyle się schodzi, bo przecież jak już zjemy będzie trzeba wrócić, ale cóż, nie było wyjścia. Dotarliśmy na Niemcową, gdzie warunki są dość spartańskie, bo poza tym, że jest czysta woda ze strumienia i wrzątek w nieograniczonych ilościach, to ... nie ma nic więcej. Mam tu na myśli np. taki luksus jak elektryczność czy bieżącą wodę ;).
Zdj. 4: Droga na Kordowiec
Zjedliśmy zupki i kanapki, zaopatrzyliśmy się w wodę do butelek i ruszyliśmy z powrotem. Podejście do szlaku nie było na szczęście tak męczące, jak myśleliśmy. Droga na Wielki Rogacz jest już w zasadzie wędrówką po pagórkach. W godzinkę docieramy na Wielki Rogacz. Zaczyna się poważniej chmurzyć i coś jakby zbierało się na deszcz. Odpoczywamy więc 5-10 minut i ruszamy dalej w drogę. Według mapy czeka nas jeszcze ok. 2 godziny drogi na Przehybę, a jest już 17:00. Marzymy o tym, żeby dotrzeć na miejsce, kiedy jeszcze otwarta będzie kuchnia. W pewnym momencie szlak idzie prosto i pod górę, a strzałka wskazuje, że na Przehybę w lewo. W związku z tym, że droga wskazywana przez strzałkę wydawała się przyjemniejsza, to tam idziemy - okazało się to dobrym wyborem, bo to wędrówka po płaskim i po jakimś czasie dochodzi się do czerwonego szlaku. Niestety, jakieś 30 minut przed Przehybą łapie nas deszcz. Leje na tyle mocno, że trzeba wyciągnąć peleryny (takie z kiosku za 5zł sztuka :P). Coraz mniej widać, jest chłodno, nieprzyjemnie. Pojawia się znak, że na Przehybę 20 minut. Przyspieszamy kroku. Ja już ledwo widzę cokolwiek przez zaparowane i mokre okulary, ale iść trzeba. Jakieś podejście, które wykląłem od najgorszych (no bo takich rzeczy się nie robi!). Jeszcze chwilka, znak, że jeszcze 10 minut do schroniska, jeszcze moment, światło w dali i jest. Deszcz już siąpi mocno. Wpadamy na miejsce, okazuje się, że kuchnia jeszcze otwarta. Żurek z jajkiem i kiełbasą i naleśniki z jagodami, bitą śmietaną i brzoskwiniami to jest to.
Przemoczone ciuchy wywieszone, prysznic wzięty, idziem spać najedzeni, choć zmęczeni.
Dzień trzeci
Lało całą noc i, jak wstaliśmy, nie przestało. Plan pierwotny był taki, żeby ostatniego dnia iść szlakiem niebieskim do Szczawnicy, ale w związku z ciągłym deszczem nie wydawało się to dobrym pomysłem - można jedynie skręcić nogę, a przyjemnie nie będzie na pewno. Od Przehyby odchodzi na szczęście droga samochodowa, którą wybraliśmy jako najbezpieczniejszą. Wychodzimy więc na początku szlakiem zielonym w stronę Łazów Brzyńskich, ale szybko od niego odchodzimy, bo idziemy cały czas asfaltem. Nogi trochę bolą, deszcz pada coraz mocniej. Mijamy kolejne przystanki pomników przyrody, mamy nadzieję dojść jakoś do pierwszej miejscowości, stamtąd jakoś dojechać do Nowego Sącza i z niego już PKSem do Krakowa. W pewnym miejscu rzeka wylała na drogę i pomoczyliśmy sobie buty. Minęliśmy dwa samochody jadące na górę, ale żadnego zjeżdżającego, a szkoda, bo mieliśmy pomysł zatrzymać cokolwiek, co będzie jechało w naszym kierunku i poprosić o podwiezienie gdziekolwiek. Po jakiejś godzinie marszu z Przehyby z góry zjeżdżał jeep GOPRu. Zatrzymaliśmy go i okazało się, że mają dokładnie dwa miejsca wolne. Bez słowa wzięli nas i zawieźli na dworzec PKS do Nowego Sącza (dzięki!). Stamtąd było już łatwo, bo po 30 minutach odjeżdżał autokar do Krakowa.
Podsumowując, naprawdę fajna wycieczka na trzydniowy weekend. Polecam każdemu, choć pęcherze zdobią obie moje stopy i momentami łatwo nie było.
Ale za to właśnie lubię góry - satysfakcja po wyprawie mimo zakwasów i bólu mięśni :).